Technika Refleksji Powykładowych
Każda szczera informacja zwrotna jest bezcenna. Oto jak odkryłem ten skarb i jak sięgnąłem po niego.
Informacja zwrotna
TODO: tekst niedokończony, dodać opis Refleksji, ewentualnie przemianować na ogólne bajanie "O Wykładach"
Jak wiele razy zdarzyło się, że po wykładzie podszedł do nas ktoś i powiedział "słuchaj, ten wykład był wspaniały, jestem oczarowany", lub ile otrzymałeś uwag krytycznych na temat tego, że "było za szybko, nic nie pamiętam"? A jak często się studenci skarżyli, że nic nie rozumieją, i ile zadali pytań na temat tego, co było ostatnio już tłumaczone?
No właśnie. Chyba nie zdarza się to często, hm? Prędzej taka sytuacja ma miejsce na konferencji, gdzie w zasadzie normą jest zadawanie pytań pod koniec wystąpienia, a po jego zakończeniu często wiele osób podchodzi do wykładowcy aby wyrazić prywatnie swoje uznanie lub przedstawić zarzuty. Takie rozmowy często kontynuowane są potem nawet przez kilka dni. I to jest wspaniałe. Dlaczego jednak studenci nie postępują w ten sposób? Dlaczego po moich - i przypuszczam, że Twoich - wykładach tak rzadko ustawia się kolejka chętnych do wyrażenia swojej opinii lub podzielenia się swoimi przemyśleniami? No właśnie. Po pierwsze, tego typu zjawiska, które czasami obserwuję podczas konferencji, zachodzą jednak w trochę innym środowisku. Często część widowni dokładnie zna temat o którym była mowa, część czasami w ogóle nie wie o co chodziło. Tacy, którzy niczego nie zrozumieli, zasadniczo nie fatygują się aby podejść i cokolwiek powiedzieć. Tacy, którzy doskonale zrozumieli są skłonni częściej podzielić się wrażeniami lub opinią. Ale ilu studentów doskonale wie, o czym była mowa? Ilu przyszło tak przygotowanych że nie tylko zrozumieli, ale też i wyprzedzali myślą temat? Sam wiem po sobie, że gdy ktoś mówił na temat, który świetnie znam, to mam pewne wrażenia na ten temat, pojawiają się we mnie emocje. Często jest to zachwyt, że ktoś tak pięknie powiedział o czymś, że nawet sam bym tak nie potrafił. Innym razem widzę, że pominął coś istotnego; w każdym razie, zawsze gdy znam temat, mogę się odnieść do niego, i przekazać jakieś uwagi. To dlatego profesorowie lub różni inni uczeni tak często mają coś do powiedzenia - zwłaszcza pod adresem studenta lub jakiegoś przestraszonego doktoranta, który dopiero zaczyna wchodzić w temat. Byłem także świadkiem ostrych, często nieprzyjemnych wypowiedzi, gdy ktoś na sali po prostu wstawał, przejmował głos i wyrażał swoje niezadowolenie i krytykę pod adresem metod prezentowanych na ekranie. To dopiero są emocje! W takiej sytuacji nie tylko żołądek ściska mnie na myśl o tym, który stoi pod tablicą, ale także niepokój ogarnia mnie na skutek jawnego kwestionowania metod i całej treści wykładu. Trzeba wtedy mieć, potocznie mówiąc, jaja ze stali, aby wytrwać i znieść krytykę, a czasami nawet ją odeprzeć i wyjść ze sceny z podniesionym czołem.
Nic z takich rzeczy nie dzieje się na wykładzie dla studentów, niestety. A przynajmniej przez ponad 20 lat swojej praktyki akademickiej nie obserwowałem tego ani u siebie, ani u innych. Myślę, że powodów jest kilka. Jednym z ważnych jest fakt, że studenci często pierwszy raz w życiu na oczy widzą pewne zagadnienia. Są takie wykłady, które zapadają w pamięć, i są takie, których nie pamiętałem już wychodząc z sali. Urok wykładowcy, jego wybuchowość, ekscentryczność, sposób prowadzenia narracji i osobowość mają wielkie znaczenie. Znaczenie ma także nieprzygotowanie studentów. O ile podobał mi się kiedyś wykład na temat liczby e i szeregu Taylora, o tyle nie byłem skłonny podejść i wyrazić to wprost w oczy wykładowcy. Były wykłady, na których w oczach miałem łzy zachwytu nad przyrodą, nad jej niezwykłą niepoznawalnością, gdy ogarniało mnie ogromne zdumienie nad złożonością i głębią niektórych tematów (nawiasem mówiąc - tak było na wykładach z chemii kwantowej). Nie śmiałem jednak nawiązać kontaktu z osobą prowadzącą wykład, która gdy kończyła, szybko zbierała manatki i wychodziła jeszcze zanim zaczęliśmy się zbierać. Musiałbym tego profesora gonić po korytarzu. Pamiętam też niektóre wykłady szczególnie beznadziejne, na przykład z filozofii, gdzie wykładowca siedział przed nami na krześle w małej salce, bo osób było niewiele, trzymał nogę założoną na nogę, spod nogawki wystawała mu dziwna skarpetka, i mówiąc, bujał rytmicznie tą nogą. Do dziś widzę tylko tę nogę i swoje odczucie niechęci, które we mnie budził wtedy jako człowiek. Nie byłem w stanie wejść w jakąkolwiek dyskusję z taką osobą, i najchętniej unikałbym jej za wszelką cenę. Pamiętam wykładowcę, który siedział za długim stołem wykładowym i tak zasnął na chwilę. Głowa odchyliła mu się do tyłu, usta się otworzyły i zachrapał, i to go obudziło. Nikt na sali nawet nie zipnął. Wszyscy siedzieli cicho jak myszki. Pamiętam takiego, który odkręcił wodę (kran był w umywalce wbudowanej w stół) a potem woda ta leciała, a ów profesor chodził i tłumaczył temat, a ja zachodziłem w głowę, dlaczego do licha nie zakręca tej wody, przecież ona się marnuje. Inny chodził na boki z lewej strony do prawej, i z powrotem, a tłumacząc podnosił do góry palec wskazujący, aby przy jego pomocy wypunktowywać najważniejsze rzeczy. Tylko tego palca nie miał, z ręki sterczał mu kikut długi na jedną kostkę, bo palce urwał mu wybuch gdy eksperymentował za młodu. Nie miałem ani ochoty, ani odwagi, ani nawet cienia pomysłu jako student, aby podejść i powiedzieć wykładowcy jak odebrałem wykład. Ale pamiętam pewnego znajomego, który opowiedział mi, że w czasach gdy był jeszcze studentem, odważył się podejść do wykładowcy po zajęciach, i powiedzieć, "proszę pana, ma pan odpięty rozporek". Nie wiem czy zdobyłbym się na taką odwagę, tym bardziej że ten wykładowca akurat był znany ze swojego okrucieństwa i ogólnie wszyscy się go bali. Mój kolega może nie miał instynktu samozachowawczego. Dla mnie - gdy byłem studentem - wykłady były ciekawe, były obowiązkiem często fajnym, często nudnym, na niektóre się nie chodziło, a na inne zawsze. Nigdy w naszej grupie nie powstał nawet cień pomysłu, aby podejść i porozmawiać o tym, że wykład ten otworzył nam oczy, i że był po prostu świetny. Dopiero wiele lat potem, już na studiach doktoranckich, czasami podchodziłem po zakończeniu zapytać o coś, ale to już było coś zupełnie innego. Byłem już wtedy magistrem, doświadczyłem więcej niż student drugiego lub trzeciego roku. Miałem pewną wiedzę i przemyślenia, no i świadomie dążyłem do zdobywania wiedzy.
To, że studenci nie pytają o nic po wykładzie także w sumie mnie nie dziwi. Często odpowiedzialny za to jest czas. Czas, którego najczęściej nie ma za dużo. Jeżeli prowadziłem wykład, to często zaraz po nim były ćwiczenia. Wtedy nie było sensu o nic pytać, bo można było takie pytania zadać w trakcie ćwiczeń, więc po samym wykładzie nikt się nie fatygował. W innych przypadkach - zarówno wtedy gdy sam prowadziłem, oraz wtedy gdy byłem na wykładzie, to jak sięgam pamięcią po prostu brakowało czasu. Trzeba było lecieć na inne zajęcia, śpieszyć się, aby spakować graty, notatki, i wszystko, co leżało na ławkach. Trzeba było obgadać ostatnie ważne sprawy studenckie z kolegami, albo sprawdzić i szybko odrobić (czytaj "zerżnąć") pracę domową, o której się zapomniało. A czasami trzeba było się przygotować do kolokwium wejściowego, które zawsze było na początku zajęć, zwłaszcza dłuższych. Nie było czasu na refleksję, na zatrzymanie się, na przemyślenie tego, co się właśnie tutaj na sali opowiedziało. Każdy leciał na łeb na szyję, z różnych powodów.
Nie byłbym jednak uczciwy, gdybym powiedział, że nigdy mnie nie pytano po wykładzie o szczegóły. Trafiali się tacy studenci, którym zwyczajnie się podobało, podchodzili, pytali czasami o coś, i wtedy były to chwile, gdy mogliśmy coś powiedzieć, o czymś pogadać. Rzadko to się działo. Pamiętam też, że częściej zdarzała się taka sytuacja, gdy robiłem wykład na sali wykładowej, gdy dużo pisałem po tablicy, takim klasycznym sposobem. Sporo padało pytań z sali także wtedy, gdy tłumaczyłem wszystko za pomocą laptopa i komputera, na żywo pokazując pewne rzeczy. Tłumacząc jak działa oprogramowanie na przykład. Dominująca jednak była sytuacja, gdy po wykładzie wszyscy po prostu zbierali się i wychodzili. Zostawałem wtedy na sali sam, zmęczony, często wyczerpany, ale prawie zawsze w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nie wiedziałem jednak naprawdę jak taki wykład odebrano. Domyślałem się trochę że nie było tak źle, gdy na następny wykład przychodziła podobna liczba osób. Wskazywało na to też to, że studenci często pytali się o różne rzeczy, do tego stopnia, że czasami przeradzało się to w pewien dialog. Dodatkowe pytania zawsze są mile widziane, ale najlepsze są takie, które dotyczą tematu na którego temat rozmawiamy. Gdy ktoś co chwila pyta o rzeczy absolutnie nie związane z tematem, to trochę rozwala wykład. Aby takie pytania w ogóle padały, trzeba ludzi trochę ośmielić. Warto podziękować za pytanie, można się nawet nim ucieszyć, zwłaszcza gdy jest bardzo dobre. Jeżeli ktoś pyta o coś mądrego, bez problemu mogę takie pytanie pochwalić. Myślę, że to ważne, bo pytający dostaje nie tylko odpowiedź, ale także zapewnienie, że pytania są mile widziane, że są potrzebne. I powoli ludzie zaczynają wtedy pytać coraz więcej. Czasami ja ich pytam o coś. Stawiam jakieś otwarte pytanie, i często widownia nie wie. Zachęcam ich wtedy do zgadywania, i niektóre osoby wchodzą w to, nie bojąc się ryzykować. Jeżeli ktoś palnie "jak łysy grzywką o kant kuli", to i tak jest to lepsze niż tępe milczenie, dlatego dziękuję za takie nieudane strzały też. Czasami też wyjaśniam je dla innych - mówiąc, że pomylić się jest rzeczą ludzką, że jak się nie wie, to skąd można mieć od razu dobrą odpowiedź. Nie przychodzi to łatwo ludziom, aby mylić się publicznie, i trzeba ich do tego trochę sprowokować, trochę zachęcić. Trochę ośmielić. Dlatego często na pierwszym wykładzie mówię, że "możecie mnie o wszystko zapytać". Oczywiście takie zapewnienie często nie budzi żadnej reakcji, więc aby wzmocnić efekt, podaję przykłady pytań, które mogą zadać. I wybieram absurdalne rzeczy, i to zaczyna działać. Ludzie budzą się, rodzi się ich uwaga. O, ten gość mówi dziwne rzeczy! Posłuchajmy. Mózgi tych studentów, przyzwyczajone do biernego słuchania i zapominania nagle czujnie zwracają uwagę na to, co mówię. A mówię na przykład tak: "Możecie mnie zapytać o wszystko. Absolutnie o wszystko. Czy wierzę w boga, czy mam kartę kredytową w mbanku, czy jestem gejem, albo czy lubię truskawki. A ja mogę Wam nie odpowiedzieć. Taką ustalamy symetrię: Wy macie prawo pytać o wszystko, ja mam prawo wybrać na co udzielę odpowiedzi". Okazuje się, że po takim wstępie, wszystkie oczy są skierowane na mnie, niektóre zdziwione, inne obudzone i dopiero przetwarzające co właściwie powiedziałem. Inne zachwycone. Inne cyniczne. Ale mam ich uwagę, bo powiedziałem być może coś, czego jeszcze nie słyszeli od wykładowcy. Oto ktoś, kto chce aby zadawane były pytania! To już wydaje się dziwne w naszym, często spaczonym systemie edukacji, zwłaszcza szkolnej. Mówię wtedy dalej, że uważam (i naprawdę tak myślę), że przyszli tutaj po to, aby się czegoś nauczyć (czasami nawet przerywam i wypytuję, czy "na pewno" - i wtedy budzą się nawet ci, którzy jeszcze spali). A tam gdzie poszło się czegoś nauczyć, trzeba pytać. Kto ma pytać na Uczelni? Ten kto wie, tych którzy nie wiedzą? Czy raczej ten kto szuka wiedzy powinien pytać tego, który ma wiedzę? Tłumaczę to, i jak się okazuje, dla pewnej grupy osób jest to zawsze niezwykłe odkrycie. Jak mogę pytać studentów, co wiedzą, skoro to ONI przyszli się do mnie nauczyć? Oczywiście, wiem, że to może być dziwne postawienie sprawy, przekorne, bo pytać można studentów, owszem, aby sprawdzić co już wiedzą. Ale ogólnie jestem zdania, że to studenci powinni pytać nas, aby wiedzę zdobyć. A często po pytaniach studentów więcej mogę się dowiedzieć co wiedzą, i ile rozumieją niż wtedy gdy robię im sprawdzian lub egzamin z trzema-pięcioma pytaniami. Cała sztuka to doprowadzić ich do tego punktu, w którym zaczynają pytać.
Często pytam studentów na wykładzie "rozumiecie?". I jest to typowy błąd, który ciągle popełniam. Po pierwsze, jest to pytanie zamknięte, wystarczy, że kiwną głową, lub jedna, bystrzejsza osobna powie, że "tak". I wtedy ja mogę lecieć dalej, a reszta siedzi i nie rozumie, i już nie powie, że nie, bo przecież padła odpowiedź, że przecież rozumieją. To jest miejsce w którym gubię ludzi. Sam siedziałem na sali w pierwszym rzędzie i wykładowca patrzył na mnie a ja kiwałem głową, a on pewnie myślał, że rozumiem. Albo wiedział, że nie rozumiem, bo kiwam zbyt jednostajnie, ale leciał dalej. Ja też tak robię! Niestety, nie wiem jeszcze jak poprowadzić wykład tak, aby mieć pewność, że wszyscy rozumieją. To się zazwyczaj nie udaje w dużej grupie. Gdy mam salę na której siedzi dziesięć, dwadzieścia lub pięćdziesiąt osób, to nie ma mowy, abym nie zgubił kogoś po drodze. Każdy inaczej rozumuje, w innym tempie przyswaja pewne rzeczy, wymaga często też innego podejścia. Jedni wolą, jak im narysuję, inni wolą, gdyby im o tym opowiedzieć, a jeszcze inni zrozumieją dopiero wtedy jak będę chodził i pokazywał rękami. Nie mam na to rady - wykład jest w tej formie zjawiskiem i działaniem, które robi edukację masową, i powinni na nim korzystać głównie ci, którym taka forma pasuje. Ale nie każdemu pasuje ta forma, i niestety Uczelnia nie zapewnia innych metod. Dlatego wiem, że tracę ludzi. Ale i tak pytam, często i gęsto, rozpaczliwie, w daremnej nadziei że to coś da, czy "rozumieją". Brak odpowiedzi zatrzymuje mnie tylko na chwilę, niestety, bo w końcu ktoś się zlituje, i powie, że "taaaak, rozumiemy". Szczególnie bolesne jest to wtedy, gdy wykład jest robiony metodą online. Nie widzę studentów. Patrzę w slajdy, w program, w ekran. Nie ma tam człowieka. Nie ma twarzy, z której można czytać. Jestem sam, w próżni, i nie słyszę nawet ludzi, nie słyszę szeptów, szurania, czasami kichnięcia lub kaszlnięcia. Nie ma nikogo, jestem tylko ja, i wykład, ale panuje jakaś próżnia, pustka, i gdy zapytam "czy to jest jasne", to słucham z uwagą, czy jeszcze ktoś po drugiej stronie jest, czy nie gadam od godziny w pustkę, bo np. zerwało się połączenie... Jak to jest paskudne! Jak niemiarodajne, i daremne, jak wiele traci się z potencjału, który - choć niewielki - był w zwykłym wykładzie na żywo! Okazuje się jednak, że czasami takie pytanie działa. Częściej jednak nie działa.
Pytanie "czy rozumiecie" w zasadzie nie pyta o nic. To jest moja próba nawiązania kontaktu, usłyszenia drugiej strony, dotarcia do nich jakoś, wypuszczenia takiego sygnału jak "ping". Ostatnio, gdy prowadziłem pierwszy, czy drugi wykład z języków programowania, i powtarzaliśmy poprzedni semestr, studenci pytali o różne rzeczy. Prosili o głos, wtrącali się, zadawali naprawdę istotne pytania. Ten wykład był wyjątkowy, bo cieszyłem się na nim niezwykłym zainteresowaniem - dzięki temu, że temat był ogólnie już rozpoznany i robiliśmy tylko powtórzenie. Sporo osób powiedziało mi potem, że to był wspaniały wykład, bo jakoś tak to wszystko przedstawiłem, że nagle zaczęło im "pasować" i wszystko nagle wskoczyło ma miejsce. Fajnie takie opinie usłyszeć, jednak wcześniej studenci byli już nauczeni, temat był po prostu przypomniany. Czasami pytam, gdy mam chwilę na odrobinę namysłu, zamiast czy "rozumiecie", to czy "czegoś nie rozumiecie". To jest jeszcze gorsze pytanie. Rzadko ktoś ośmiela się powiedzieć cokolwiek wtedy. Muszę zwykle nieco przycisnąć, zachęcić do pytań. Muszę powiedzieć, "pomyślcie jakbyście mieli to komuś wytłumaczyć, od czego byście zaczęli". Albo "jak to wyjaśnić w trzech zdaniach". Jeżeli nie wiedzą, bo najczęściej wtedy milczą - mówię, że najwyraźniej jeszcze tego nie rozumiecie. Studenci zaczynają wtedy widzieć, że nie da się powiedzieć "tak, rozumiemy", licząc na to że przejdę dalej. Takie chwile są dla mnie trudne. Z jednej strony jest masa materiału do opowiedzenia, multum wiedzy do przekazania. Mogę przy każdym temacie zrobić jeszcze z dziesięć dygresji, które z wysiłkiem eliminuję, aby trzymać się tematu i mówić prosto. Ale gdy czasami naciskam na takie wyznania, że jednak nie do końca wszystko jest jasne, to pojawiają się różne dziwne odpowiedzi. Studenci zwykle wykazują dwie różne postawy w takiej chwili: albo zmierzają do wymuszenia dalszego toku wykładu, sugerują, że chcą przejść do kontynuacji, że jednak rozumieją, albo znajdują tematy uboczne. Czasami faktycznie, z rzadka, dochodzi do wyznania, że jednak nie bardzo wiemy o co chodzi. No i gdy dotarłem do tego punktu najczęściej dochodzi do wyjaśnienia jeszcze raz jakiejś części dla tych mniej lotnych, którzy jeszcze nie zrozumieli. Większość może się wtedy nudzić. Znowu problem! W tej sytuacji trzeba wybierać, dla kogo jest wykład, czy tłumaczę tak, aby zrozumiały go osoby słabsze, czy tłumaczę tak, że tylko ci najlepsi ogarną o co chodzi. A może robię to źle, i trzeba tłumaczyć tak, aby nikt nie zrozumiał niczego, i aby potem na ćwiczeniach to rozplątać, albo do-wyjaśnić na konsultacjach? Gdzie jest ten złoty środek? Na ile zezwolę swobody, jak szybkie narzucę tempo, komu pozwolę pytać? Miałem okazję wszystkie te różnice testować w wielu kombinacjach. Zwykle im więcej osób na sali, tym wykład robi się bardziej anonimowy. Tym bardziej wtedy jest mówienie do ogółu, tym mniej jest szansy na to, aby odpowiedzieć na wszystkie pytania. Można odpowiedzieć na kilka, ale przy dużej liczbie osób statystycznie takich pytań będzie więcej, i nie ma szans odpowiedzieć na wszystkie. Gdy grupa robi się mała, powiedzmy liczebność spada do dwudziestu osób, robi się bardziej kameralnie. Ludzie często znają się bardziej, koledzy i koleżanki siadają razem, czasami nawet trochę rozmawiają, przeszkadzając... co jest oznaką pewnego braku flow i braku zainteresowania albo po prostu oznacza spadek skupienia. Gdy taka grupa się zna, i nie boi się pytać, pytania zwykle padają dość często. Odnoszę wrażenie, że gdy mówię szybko, tempo jest szybkie, łapię flow, nakręcam się i lecę, to wtedy pytań jest mniej. Gdy robię przerwę, np. gdy zatnie mi się program, albo muszę coś wykonać - narysować, napisać, to wtedy jest chwila przerwy i wtedy najczęściej wpadają pytania. Jakie to są ważne chwile! Taka chwila w której ktoś ma w ogóle szansę wejść w słowo, to już daje szansę na pytanie. I gdy taką szansę dawałem, otrzymywałem pytania. Ale ja mam bardzo szybkie tempo mówienia (kiedyś sobie zmierzę szybkość mówienia, i ciekawe będzie ustalić ile daję czasu na reakcję i sformułowanie pytania). Pytania dają też pewien oddech, pozwalają odejść od tego, co tłumaczę, pozwalają studentom na chwilę sprowadzić wykład na tory, które są dla nich (lokalnie) bardziej interesujące. To na ile pozwalam na takie migrowanie zależy od grupy. Często trochę rozmawiamy na tematy ogólne lub interesujące studentów, ale zdarzało się że musiałem powiedzieć, "szanowni państwo, zaczynamy teraz to, co chcę wam przedstawić", co kończyło rozmowy i interesujące studentów tematy. W małych grupach wykład przebiega zupełnie inaczej. Mówię jakby bardziej nie do grupy, tylko po poszczególnych osób. Mówię "zobaczcie", ale to jest bardziej jak "zobacz". Świadomie nie mówię "zobaczmy" - czasami używam formy "my", ale to wtedy, gdy chcę stać po stronie studentów jak przewodnik, który wyciągniętą ręką pokazuje coś na horyzoncie. W małej grupie pojęcie wykładu zmienia się trochę w coś, co z trudnością mogę nazwać jako sesja myślowa. Brakuje mi tu słowa zapewne, ale chodzi o to, że na takim wykładzie mogę dać ludziom do przemyślenia tematy, których nie dałbym w dużej grupie. Mogę im zadać pytanie i uzyskać indywidualną odpowiedź, mogę im dać warianty do rozważenia i błyskawicznej oceny. Wykład zmienia się wtedy w rozmowę, bo rośnie ilość interakcji, więcej z nimi rozmawiam, kontakt jest bliższy, lepiej wiem co i jak tłumaczyć, i mogę ich poprowadzić zupełnie inną drogą. Mała grupa, taka która liczy sobie pięć, czy cztery osoby to jest fajne optimum, aby porozmawiać trochę bardziej swobodnie i pozwolić studentom wejść na inny poziom interakcji. Mogą wtedy już wyrażać swoje niechęci i preferencje, mogą zajmować określone stanowiska. Wykład przeradza się w dyskusję kierowaną, czasami w inne formy pracy. Brakuje mi tutaj warsztatu aby nazwać fachowo te metody. Ale jest to fajne, bo na jedną głowę przypada jakoś większy udział wykładowcy. Dziwne, że w przypadku większej grupy trochę zanika ta bliskość, którą się "łapię" gdy jestem w grupie kilku zaledwie ludzi razem.
Skąd wziąć informacje na temat tego, czy wykład się udał? Przez wiele lat prowadziłem wykłady w wielu różnych grupach. W efekcie mam za sobą tysiące godzin przegadane na sali, z mikrofonem, bez mikrofonu, z dużymi grupami, z małymi grupami... Często nie miałem pojęcia jak wypadłem, jak wyszło to, co chciałem przekazać. To całkiem męczące pytanie. Czy robię ten wykład dobrze? Czy oni się tu ze mną przyszli męczyć? Jeżeli na roku jest czterdzieści osób, i przychodzi z tego połowa, to jeszcze dobrze, czy już źle? Czy do innych wykładowców przychodzi tylko pięciu, a do mnie dwudziestu, to coś oznacza? A gdyby było odwrotnie, i to do mnie przychodziłoby pięciu, a do innych komplet, to co mógłbym powiedzieć? Czy to coś mi sugeruje? Zakładam bez potwierdzenia, że studenci lubią dobre wykłady. Że gdyby mieli wybierać: iść na dobry wykład, albo iść na zły wykład, to poszliby na dobry. OK. To jest być może sensowne założenie, ale co w przypadku gdy wybór jest inny? Co jeżeli student podejmuje decyzję "iść na wykład" lub "iść na imprezę" albo "iść i grać na komputerze"? W czym wykład który im wygłaszam ma być lepszy niż wszystkie inne rzeczy, które mogą robić? Myślę, że na to składa się masa czynników. Zależy to też od ich osobowości, od sumienności, od tego, czy boją się przedmiotu i utraty dobrych ocen. Wierzę, że niektórzy mogą się naprawdę interesować tematem, i przychodzą, bo ich dany temat po prostu interesuje. Byłoby idealnie, gdyby przychodząc na wykład dostrzegali, że coś uzyskali, że nie był to czas stracony, że wychodzą mądrzejsi, że coś zdobyli. Moim zdaniem działa tu prosty egoistyczny rachunek: na wykład idzie się po coś. Może to być jakiś typ show, może wykładowca jest śmieszny i lubi się wygłupiać. Może wykładowca tłumaczy rzeczy jak nikt inny i warto przyjść, żeby zyskać nowe spojrzenie. A może warto iść na wykład, bo wiemy, że będzie na nim ładna dziewczyna lub chłopak? Może mam po wykładzie randkę? Albo paskudne kolokwium, i chcę posiedzieć w ostatniej ławce i jeszcze się trochę przygotować? A może nie mam autobusu powrotnego do domu za miastem i po prostu muszę przeczekać jeszcze trzy godziny, i sala wykładowa jest lepsza niż ławka na dworcu? Widzę studentów siedzących tu i ówdzie, rozsianych po sali. Każdy z nich miał jakiś powód, aby tu być. Ilu z nich jest ze mną dla zdobycia czystej wiedzy? Ilu z innych powodów? Czy zapytałem kiedyś o to wprost? Tak. Czy bałem się odpowiedzi? Nie, ale były zaskakujące. Okazało się, że faktycznie, studenci nie byli tak do końca zainteresowani tematem. Część przyznała że musi po prostu poczekać na wuef bo tam obecność jest obowiązkowa. Nie tak jak na wykładzie. Niektórzy przyznawali, że są, bo temat ich interesuje. Ale wiecie, łatwo to powiedzieć, i może nawet była to prawda. Cokolwiek się dowiedziałem, to nie musiała być prawda. Nie mam oczywiście podejrzeń, że każdy zmyślał, ale nie traktuję tych odpowiedzi jakoś bardzo poważnie. Może były inne, głębsze powody, może ludzie nie uświadomili sobie ich, może nie chcieli nic mówić, ale coś odpowiedzieli bo pytałem. To w gruncie rzeczy jest mało istotne. To co uświadomiłem sobie w pewnym momencie, to fakt (smutny), że nie wiem, po co ci studenci przychodzą. Oczywiście, fakt że są, jest świetny, cudowny i daje to wiatru w żagle! Ale ilu naprawdę chciało nauczyć się programować w C? Ilu trafiło do mnie na grafikę bo kręci ich grafika? A ilu zostało zmuszonych do bycia na tym wykładzie bo nie mieli wyboru? Tutaj dotykam z daleka całej Puszki Pandory rozmaitych problemów które ma Uczelnia ze swoim programem nauczania masowego. Czy od ludzi, którzy zostali wysłani na zajęcia przymusowo można uzyskać rzetelny i obiektywny obraz tego, czy im się te zajęcia podobają czy nie? Czy wymuszone zeznania mają w ogóle sens?
Przewrotnie mówiąc, to brak informacji zwrotnej też jest informacją zwrotną. Być może gdybym prowadził wykład w sposób zachwycający i absolutnie cudowny, to ludzie pochodzili by po nim i dziękowali ze łzami w oczach, mówiąc, że to zmieniło ich życie. Ale w takim razie może powinienem zostać pastorem zielonoświątkowym w jakimś ortodoksyjnym zakątku świata, gdzie jeszcze nie dotarła elektryczność... Być może trzeba wykłady traktować bardziej bezosobowo, oficjalnie, profesjonalnie? Studenci przychodzą, robią notatki, wychodzą. Niemiecki Ordnung. Nikt nie pyta, bo nie wypada, bo nie śmie dotknąć swoim przyziemnym pytaniem majestatu katedry. Profesor to ktoś, kto przychodzi oświecić swoim światłem nierozumny tłum, wygłasza niezrozumiałą tyradę, pisze niezrozumiałe rzeczy i znika w czeluściach Instytutu, aby tam wieść swoje tajemnicze, niezrozumiałe życie, niedostępny i niedościgniony. A jego słowa, jako słowa objawienia są potem przez studentów przepisywane, analizowane i rozbierane na wszystkie możliwe sposoby na ćwiczeniach i laboratoriach, przy pomocy adeptów wiedzy tajemnej, którym wprawdzie daleko jeszcze do majestatu profesora, ale którzy już coś z wiedzy tajemnej zrozumieli i są przez to poza zasięgiem intelektualnym początkujących akolitów. Takie miałem wrażenia na wykładach i pracowni z fizyki w Toruniu, gdzie bywałem z okazji wykładów i zajęć. Nie piszę tego w złym celu - trochę tu koloryzuję, ale odnoszę się do miru i klimatu niemieckich albo nawet rosyjskich uczelni, gdzie prawdziwy profesor to była osoba zastępująca na ziemi boga, i należało wszystko co powie traktować poważnie. W USA z kolei zaobserwowałem zupełnie inne podejście i zupełnie przeciwny styl. Tamten styl oczywiście podoba mi się bardziej. Miałem przyjemność obserwować zajęcia na socjologii, na których profesor prowadził wykład dla małej grupy studentów. Nie było to w sali wykładowej, tylko w sali komputerowej, gdzie stoły były skupione w wyspy ustawione w paru miejscach sali. Można było nawet siedzieć do tablicy tyłem, jeżeli ktoś chciał. Można było tam się schować przed wzrokiem wykładowcy, bo wyspy miały pośrodku kable i różne rusztowania wiszące z sufitu, które trochę zasłaniały widok. Profesor był niewielkiego wzrostu i miał wygląd poczciwy do bólu. Przychodził, witał się pośpiesznie ze wszystkimi, uruchamiał salę, i rozpoczynał wykład. Mówił cicho, bo osób było niewiele, sala była nieduża... I w sposobie mówienia nie czuło się wyższości. Nie było nic, co mogłoby być wywyższaniem się. Miałem dosłownie zaskakujące wrażenie, że ten człowiek jest tam z przyjacielską misją, że chce powiedzieć coś istotnego, a studenci chętnie go słuchali. Wchodząc do sali niektórzy mówili "cześć". Jakie to inne, amerykańskie, gdy można wykładowcę potraktować jak przyjaciela i przewodnika. U nas wzorce kulturowe trochę zmieniają się w tym właśnie kierunku, ale autorytet od dziecka jest nam przedstawiany jako siła, która może zaboleć. Czy to wtedy, gdy dostajemy klapsa od rodziców, czy gdy pałą wali nas w plecy policjant za okrzyki niecenzuralne, władza kojarzy nam się z siłą, i z wynikającą z tego koniecznością podporządkowania się lub nieuniknioną konfrontacją. Dane mi było zobaczyć coś innego, co poczytuję sobie za szczęście, i wybieram świadomie taki rodzaj wykładu, w którym występuję raczej jako przyjaciel, nie oprawca. Owszem, jako wykładowca chcę i muszę być przewodnikiem, tym, który pokaże drogę i czasem też pomoże nią przejść, ale także, przede wszystkim, czuję że bez zbudowania pewnej więzi, i bez odrobiny zaufania, na które trzeba sobie zasłużyć - nie będę mógł być przyjacielem tych, którzy przyszli się u mnie czegoś nauczyć. To nie jest zresztą takie proste i znowu migruję z głównego tematu; jednak zdobywanie informacji zwrotnej wiąże się z tym i to bardzo. Łatwiej jest podejść do kogoś, kogo się ceni i szanuje, ale też i bardzo lubi niż do kogoś, kogo się ceni, szanuje ale i boi. Okazało się, że gdy zacząłem tworzyć swoją wykładową osobowość w sposób oznaczający większą dostępność, większą koleżeńskość, gdy świadomie skracałem dystans i zachęcałem do rozmów i pytań, wtedy okazywało się, że studenci mają swoje własne życie, którego fragmenty ukazywali, którym byli skłonni się podzielić. Okazywało się, że spotykamy się na nie tylko na płaszczyźnie uczelnianej, ale też bardziej przyjacielskiej, prywatnej. Przychodząc na wykład, zaczynali przychodzić nie tylko aby się czegoś dowiedzieć o danym przedmiocie, ale też aby się spotkać ze mną. Wtedy pojawiały się możliwości aby po prostu zapytać, co myślą o wykładzie, o mnie, i nagle okazywało się, że feedback, bezcenna informacja zwrotna zaczynała płynąć szerszym strumieniem. Oczywiście, tak jak to jest zwykle pomiędzy ludźmi, nie rozmawia się o sobie bezpośrednio - a przynajmniej nieczęsto się to dzieje, poza szczególnymi sesjami spośród których na myśl nasuwa się jakaś terapia. Ale często padały porównania w stylu "jeszcze nikt na tej uczelni tak z nami nie rozmawiał", albo "na tym wykładzie czuję się dobrze", albo nawet "nigdy nie spotkałem tak ciekawych zajęć". Nie wydaje mi się, aby grafika była jakoś bardzo ciekawa - jest jedną z bardzo fajnych dziedzin technicznych, jest tam odrobina sztuki, ale to gównie technologia, i znajomość masy różnych twardych faktów, często powiązanych ze skomplikowaną matematyką. I podobnie ciekawe jest programowanie, bazy danych, sieci, tematy bezpieczeństwa lub inżynierii, nawet projektowanie procesów. Dosłownie - wszystko jest ciekawe, i mogę sobie wyobrazić nawet sporo ciekawszych zajęć. Dlatego właśnie, skoro wszystko jest ciekawe, to nie w samej treści wykładu leży sekret jego bycia atrakcyjnym czy "fajnym". Myślę, że przyczyna pozytywnego odbioru bierze się z mózgu - z tego, jak postrzega on dany przedmiot, wykładowcę, sytuację, stan zagrożenia i komfortu, oraz ewentualne zdobycze. Może przegapiłem coś istotnego zresztą. Ale wypowiedzi pozytywne, które do mnie docierają, mogłyby wybrzmieć na każdym praktycznie wykładzie, z dowolnego tematu, ponieważ nie były to wypowiedzi dotyczące wykładu, tylko mnie. Wykładowcy.
To wykładowca jest pewnymi drzwiami, przez które student przechodzi poznając nowy temat. Zależnie od talentu i osobowości wykładowcy, student polubi i doceni przedmiot, lub nie. Pamiętasz pewnie jak to było w szkole, gdy lubiło się jedne przedmioty, a inny nie. Zakładając, że na początku o niczym nie mieliśmy pojęcia, co różniło przedmioty między sobą? Moim zdaniem była to osobowość nauczyciela. Owszem, jednym mogła przychodzić matematyka z trudnością, innym języki, a jeszcze innym historia. Ale gdyby sobie wyobrazić, że nasz najlepszy nauczyciel, którego pamiętamy przez lata, uczy nie tego przedmiotu którego uczył, ale tego który wspominamy najgorzej? Czy nie mogłoby być tak, że byśmy wtedy ten przedmiot pamiętali inaczej? Piszę te słowa z przeświadczeniem, że ja jestem tutaj być może wyjątkiem, ale nie do końca. Bo ze mną było tak, że nie cierpiałem historii i języków, a lubiłem matematykę i inne przedmioty ścisłe. Nie cierpiałem w liceum nauczycielki od matematyki, ale matematykę w pewnym momencie pokochałem. Nie sprawdziło się to na historii - nie przepadałem za nauczycielką historii w podstawówce, i nigdy historii nie polubiłem. Mimo tego pamiętam, że nauczycielka historii w podstawówce była świetna, bo do dziś mgliście widzę z jakim zapałem opowiadała o historii, jak rysowała po tablicy całe strzałki, zjawiska i sytuacje, tylko że ja nic z tego nie rozumiałem, bo mnie to zwyczajnie nie interesowało. Może jestem tu wyjątkowy. Ale pamiętam nauczycieli i wykładowców, którzy mieli na mnie silny wpływ, i którym łatwiej było do mnie dotrzeć. I tacy zwykle prowadzili przedmioty, które zaczynały mi się podobać. To możliwe zatem, że wykładowca jest osią przedmiotu, jest jego prezenterem, adwokatem i dostawcą wiedzy i wrażeń, które ten przedmiot niesie. Każda nowa wiedza otwiera jakieś drzwi, zmienia perspektywę, prowadzi do zdziwienia, i to - jeżeli uda się wykorzystać - wzmacnia efekt wow, i w głowie studenta zachwyt nad nową wiedzą często trochę się łączy z sympatią do wykładowcy. Ze mną było ciut inaczej, i mogą znaleźć się osoby, które postrzegają ten temat i to zjawisko zupełnie inaczej. Jestem socjopatą, więc trochę inaczej postrzegam ludzkie interakcje, a części pewnie w ogóle nie jestem świadomy. Zmierzam do tego, że informacja zwrotna płynie lepiej, gdy studenci ufają wykładowcy, i gdy wiedzą, że mogą mu o wszystkim powiedzieć, bo nie spotkają się z karą, ale z zainteresowaniem i poszukiwaniem prawdy. To bardzo proste przecież - gdy ktoś powie mi że coś robię źle - mogę to poprawić i robić dobrze. Dlatego to nie funkcjonuje w społeczeństwie skoro to takie proste?
TODO: dopisać o co chodzi w metodzie Refleksji, podzielić na rozdziały może.
W tekście zawarłem opis swojej metody, którą testowałem w roku 2021 na kilku różnych grupach wykładowych: na studiach dziennych, zaocznych, o profilu technicznym i artystycznym.